Bob Dylan, Stodoła, Warszawa 7.06.2008

– Kiedy pierwszy raz widziałeś Dylana? – pyta po angielsku człowiek z niemieckim akcentem.
– W 1988, w Pittsburghu – odpowiada Amerykanin.
– Pamiętam, to był czerwiec! – zamyśla się Niemiec. – Nie, jednak wrzesień.

Niedługo później dowiaduję się, że Amerykanin jest z Montany. Jeździ za Dylanem na każdy koncert. Niemiec pochodzi z Berlina i nawet przez najzagorzalszych fanów Dylana uważany jest za eksperta. Z każdym pytaniem o Boba odsyłają mnie do niego. Pierwszy raz był na koncercie Dylana w 1987 r. we Wschodnim Berlinie.

I need a ticket
Obaj mężczyźni pojawili się pod warszawską „Stodołą” już koło południa, żeby zapewnić sobie dobre miejsca na koncercie i… kupić bilety. Jeszcze przed nimi, o dziewiątej, na miejsce przybył fan z Krakowa. Kiedy przyszłam ok. 14.30, czekało zaledwie kilka osób. Rozpoznałam wśród nich starszego mężczyznę z długimi, siwymi dredami, którego widziałam rok temu przed koncertem Dylana w Berlinie. Przysiadł się do mnie.
Pochodzi z Kalifornii. Ma 62 lata. Sześć lat temu przeszedł na emeryturę i postanowił ją spędzić, podążając śladami Dylana.
– Udało mi się kupić bilety na każdy koncert w Europie. Z wyjątkiem tego – żali się. – Teraz już mam bilet. Rano pojawił się taki facet… Moi dwaj koledzy jeszcze nie dostali biletów – mówi, wskazując Niemca i Amerykanina. Jeden z nich trzyma kawałek kartonu z napisem „I need a ticket”.
Z ust wszystkich zagranicznych fanów, jakich spotkałam przed koncertem, padało zawsze to samo pytanie: kto wpadł na kretyński pomysł zorganizowania koncertu Dylana w tak małym miejscu?!
– Nie pamiętam, żeby Dylan zagrał dla tak małej publiczności – opowiada Amerykanin z Montany.
Nikt nie rozumie, dlaczego organizator koncertu, widząc, że sprzedał wszystkie bilety w ciągu kilku dni, nie przeniósł koncertu do większej sali. Jemu dałoby to większy dochód z imprezy, a tysiącom fanów – możliwość zobaczenia idola na żywo. Szczególnie rozczarowani byli ci, którzy nie dostali biletów. Głównie z zagranicy. Wielu z nich po prostu nie potrafiło przebrnąć przez stronę internetową, przeznaczoną do sprzedaży biletów. A to dlatego, że strona była… po polsku. Jednemu ze szczęśliwych posiadaczy biletu, mieszkańcowi Amsterdamu, bilet zamówił kolega – Polak. Mimo to Holender długo nie był pewny, czy bilet otrzyma, bo na stronie nie było możliwości wyboru państwa, do którego bilet ma być dostarczony.
Niedługo przed tym, jak zaczęto wpuszczać publiczność do klubu, do mnie i podstarzałego hipisa z Kalifornii podchodzi zadowolony Niemiec i macha nam przed nosami świeżo zakupionym biletem. Zapłacił za niego tylko 300 zł – zaledwie 40 zł więcej, niż za bilet kupiony legalnie. Tuż po nim do grupy, która na pewno wejdzie do „Stodoły”, dołącza pan z Montany. Ich znajomej, również stałej bywalczyni koncertów Dylana, nie poszczęściło się. Do ostatniej chwili chodziła przed klubem z napisem „I need a free ticket”.

Gdzie jego Oskar?
Wielogodzinne czekanie opłaciło się. Miejsca w pierwszym rzędzie zajmują zagraniczni fani (tudzież fanatycy) i najbardziej wytrwali Polacy. Pojawia się wśród nich zaniepokojenie.
Każdy, kto chociaż raz był na koncercie Dylana w ostatnich latach, wie, że na scenie zawsze stoi Oskar, którego Bobby otrzymał za „Things Have Changed” w 2000 r. A w „Stodole” nie ma po statuetce śladu. Najstarsi górale (mam tu na myśli panów z USA i eksperta z Niemiec) nie pamiętają podobnej sytuacji. Nikt, nawet berlińczyk, nie wie, z czego może wynikać brak Oskara.
Na scenę wniesiona zostaje za to gitara Dylana.
– Nie wiem, po co ją tam kładą. Leży na każdym koncercie, ale Bob na niej nie gra – wyjaśnia Holender, który wśród największych zapaleńców wydaje się być mało oddanym fanem. W zeszłym roku był „tylko” na dziewięciu koncertach. Tej wiosny będzie obecny na pięciu.
Pojawienie się delikatnej woni kadzidełek Nag Champa zwiastuje rychłe rozpoczęcie koncertu. Dokładnie o 20.00 spiker zapowiada wejście na scenę Dylana. Z daleka widać słabo oświetloną twarz 67-letniego artysty. Światła się zapalają. Bob i towarzyszący mu pięcioosobowy zespół wchodzą mocno z „Tweedle Dee & Tweedle Dum”. Wszyscy są w czarnych garniturach i kapeluszach. Jedynie nakrycie głowy Boba jest szare.

Dylanowe grymasy
Gitara Dylana, zgodnie z przewidywaniami, pozostaje nietknięta. Bobby gra na klawiszach. Szybko daje się poznać, że artysta jest w bardzo dobrym nastroju. Często spogląda w stronę publiczności. Towarzyszą temu jego charakterystyczne grymasy, przypominające nieco uśmiech.
Głos Boba wcześnie się stabilizuje – czasami rozgrzanie się zajmuje Dylanowi nawet trzy kawałki. W „Stodole” wystarczył fragment pierwszej piosenki. Bobby przyjechał do nas z Wilna w świetnej formie wokalnej.
Po świetnym początku przyszła jeszcze lepsza kontynuacja. Panowie zagrali rzadko wykonywany na koncertach klasyk „Love Minus Zero/No Limit” w zupełnie nowej aranżacji. Koncert zdominowały jednak nowsze utwory Dylana. Pozytywnie zaskoczył „Beyond the Horizon”, który Bobby gra bardzo często, a jednak rzadko w ten sposób.
Najwięcej entuzjazmu wywołały oczywiście doskonale wszystkim znane „Highway 61 Revisited” i „I Shall Be Released”. Koncert zdecydowanie nie był zestawem największych przebojów Dylana, co z pewnością rozczarowało część publiczności. Z kolei najwierniejsi fani uznali, że warszawska setlista – przez uwzględnienie takich rzadko spotykanych na koncertach klejnotów, jak „The Lonesome Death of Hattie Carroll” czy „Ballad of Hollis Brown” – była jedną z najlepszych w ostatnich kilku latach.
Na bis muzycy zaserwowali nam świetne wykonanie „Thunder on the Mountain” i to, co sprawiło, że ci, którzy oczekiwali największych przebojów, byli choć częściowo usatysfakcjonowani – „Like a Rolling Stone”. Pomiędzy utworami Bob przedstawił członków zespołu. Były to jedyne słowa, jakie powiedział ze sceny.

Błogosławieństwa nie było
Dokładnie dwie godziny po rozpoczęciu koncertu Bob Dylan i jego zespół ustawili się na scenie w linii. Prawie w linii. Bobby ma bowiem dość specyficzny, zmieniany co kilka koncertów, sposób na odbieranie oklasków. Kiedy ostatnio go widziałam, wisiał na statywie mikrofonu, jakby nie mógł utrzymać równowagi.
Od bardziej zaangażowanych, starszych kolegów, dowiedziałam się, że niedawno przez kilka koncertów wykonywał gest przypominający mierzenie czegoś rękami na wysokości klatki piersiowej. Jak głosi legenda, przestał „mierzyć”, gdy zobaczył, że kilku „bywalców” w pierwszym rzędzie wykonało ten gest, zanim on zdążył to zrobić.
Ostatnio unosił też ręce, jak papież, który błogosławi tłum wiernych.
– Stałem naprzeciw niego w pierwszym rzędzie – opowiada Holender. – Dziwnie się poczułem. Zastanawiałem się nawet przez chwilę, czy powinienem się przeżegnać.
Tym razem Dylan stanął na lekko ugiętych, szeroko rozstawionych nogach, rozłożył zgięte w łokciach ręce na wysokości pasa i zaczął się kiwać. Przypominało to trochę niektóre ruchy Elvisa, ale wyglądało mniej stabilnie.
Trzeci koncert Dylana w Polsce już niestety za nami. Miejmy nadzieję, że na czwarty nie będziemy musieli czekać tak długo, jak na ten – czternaście lat. Trudno mi sobie wyobrazić, jakie figury na koniec koncertu Bobby będzie wykonywał jako 81-latek.

Setlista
1. Tweedle Dee & Tweedle Dum
2. Love Minus Zero/No Limit
3. Rollin’ And Tumblin’
4. The Lonesome Death Of Hattie Carroll
5. Lonesome Day Blues
6. Workingman’s Blues #2
7. Ballad Of Hollis Brown
8. Honest With Me
9. Make You Feel My Love
10. The Levee’s Gonna Break
11. Beyond The Horizon
12. Highway 61 Revisited
13. Ain’t Talkin’
14. Summer Days
15. I Shall Be Released
16. Thunder On The Mountain
17. Like A Rolling Stone